niedziela, 11 marca 2012

Niekończąca się dyskusja - jak rozwiązać kryzys zadłużenia?

Co państwa zachodnie powinny zrobić w celu przezwyciężenia kryzysu - wpompować jeszcze więcej pieniędzy w gospodarkę jak chcą Amerykanie? Czy może zwiększyć oszczędności, jak do tej pory robiły to państwa strefy euro? Jest to moim zdaniem najważniejszy spór gospodarczy z którym przyszło się zmierzyć naszemu pokoleniu, a wybrane rozwiązanie uwarunkuje dalszy rozwój na lata.

John Maynard Keynes wiedział to już prawie sto lat temu: "Idee ekonomistów i filozofów politycznych, niezależnie czy uważane za dobre czy złe, są bardziej skuteczne niż ludzie myślą." Teraz, w środku kryzysów finansowego oraz zadłużenia publicznego, coraz mocniejsza staje się walka o to które prawdy ekonomiczne uznać za te właściwe i wszystko wskazuje na to, że rok 2012 sprawi, że stanie się ona tylko jeszcze bardziej zacięta. Tego gdzie przebiega linia podziału nikt nie wyjaśnił lepiej niż brytyjski premier David Cameron, gdy w grudniu zawetował rozmowy prowadzone na szczycie Unii Europejskiej i wrócił na Wyspy. Dyktat paktu stabilności dla Europy, mieszanka oszczędności i regulacji bankowych - może być wprowadzona wszędzie ale bez Wielkiej Brytanii.

Od tego czasu jest jasne to co widzimy od początku kryzysu, że Anglosasi są w dużej mierze przekonani o tym, że kontynentalni Europejczycy są po prostu inni. Za mało, za późno - te słowa powtarzają Amerykanie do Niemców jeśli chodzi o wydawanie pieniędzy. Nawet rząd Busha w 2008 roku wezwał niemiecki rząd do możliwego ratowania banków za dużych by upaść. Chwilę później Amerykanie wymogli na Angeli Merkel wprowadzenie programów stymulujących gospodarkę np. wsparcie zakupu nowych samochodów. Za oceanem uznano je jednak za zbyt małe.

Obecnie nie ustają rozmowy i spekulacje o jeszcze większych bodźcach ekonomicznych. Nawołuje się do zmiany spojrzenia na niektóre zasady w celu wykupienia Europy z kryzysu. Niezależnie od tego, czy uratuje to zagrożone kraje śródziemnomorskie z zapaści czy nie, Berlin powinien zagwarantować ich dług i pozwolić na dużo większe działania Europejskiemu Bankowi Centralnemu. Podobnie jak ich odpowiednik w Stanach Zjednoczonych, EBC powinien skupować bez żadnych ograniczeń obligacje rządowe krajów pogrążonych w kryzysie i w ten sposób obniżyć ich stopy procentowe.

Zbyt dużo, zbyt wcześnie - można usłyszeć z Londynu i Waszyngtonu na temat postulatów krajów Europy aby nie tylko przyjąć nowe regulacje dla banków, ale także regulować rynki finansowe. USA i Wielka Brytania są przeciwnikami projektowanego przez Francuzów i Niemców podatku od transakcji finansowych. Kontrast jest ogromny i nie jest ograniczony do stanowiska rządów. Także światowi ekonomiści biorą udział w toczących się obecnie wojnach religijnych. Światowe media ekonomiczne i ekonomiści opowiadają się po jednej lub drugiej stronie konfliktu.

Po II wojnie światowej Amerykanie i Europejczycy byli keynesistami i twierdzili, że wyjścia z kryzysu gospodarczego trzeba dokonać poprzez wzrost wydatków rządowych. Kiedy w latach siedemdziesiątych takie podejście przestało działać, większość stała się 'pseudo-liberałami' i popierała obniżenie podatków. W ten sposób narodziły się dwie doktryny ekonomiczne, które ścierają się na naszych oczach.

Niemieckie podejście skłania się tego, aby bank centralny stał na straży stabilności waluty, a w ciężkich czasach rządy mają zacieśniać dyscyplinę budżetową i oszczędzać poprzez ograniczenie wydatków. Dreszcz przechodzi Niemcom po plecach, gdy słyszą o łamaniu konstytucyjnych limitów zadłużenia, chociaż uczciwie trzeba przyznać, że sami robili to w przeszłości. Kolejna oś podziału dotyczy tego jak powinna wyglądać w Europie odpowiedzialność za długi i tego czy państwa powinny pożyczać pieniądze na rynku wspólnie w ramach euroobligacji. Wyjście z obecnego kryzysu zadłużenia potrwa 15 do 25 lat, gdyż tyle zajmie powrót do poziomu 60% PKB uznawanego jako rozsądny górny limit zadłużenia państwa. Jeśli jakiś kraj się na to nie godzi może opuścić pakt stabilności i strefę euro. Nikt jednak nie może zapewnić, że przyjęcie niemieckich rozwiązań, zawartych w pakcie stabilizacyjnym, nie będzie drogą do finansowej śmierci i dalszej degradacji państw Europy, jak określił takie działanie Josep Stiglitz.

Tak jak duże są różnice pomiędzy zdaniami ekspertów co do słusznej drogi wyjścia z kryzysu, tak nawet jeszcze większe są różnice pomiędzy politykami i liderami największych krajów. Angela Merkel i Barack Obama są dla siebie mili przed kamerami, ale już na przykład Nicolas Sarkozy i David Cameron obrażają się publicznie. Jest to walka między dwiema tradycjami, a także dwiema grupami interesów. Ameryka chce wykupić się z kryzysu, nie lęka się niczego więcej niż długiej recesji. Zaakceptuje inflację, choć będzie ona kosztować ją utratę części swojego majątku. Tymczasem Niemcy chcą ograniczyć ryzyko inflacji i zmniejszyć zadłużenie państwa, gdyż według nich to tylko zwiększa ryzyko popadnięcia w przyszłości w jeszcze większe kłopoty. Ich rozwiązaniem jest trwałe zwiększanie dobrobytu poprzez utrzymywanie pod kontrolą finansów państwa i zwiększanie poczucia stabilności. Obecny kryzys pokazuje, że nie da się pogodzić obu tych podejść.

Jak zawsze poza nauką i przekonaniami w tle znajdują się interesy i realne pieniądze. Nowy Jork i Londyn są światowymi centrami finansowymi. Siedziby mają tam największe zachodnie banki oraz fundusze inwestycyjne, które przysłużyły się do znaczącego wzrostu bogactwa wielu grup społecznych w tych krajach. W czasie ostatniego kryzysu wartość majątku sektora finansowego w USA spadła o ponad jedną trzecią, podczas gdy w pozostałej części gospodarki było to jedynie pięć procent wartości sprzed kryzysu. Tak duża rozbieżności pokazuje jak wiele w Stanach Zjednoczonych zależy od branży finansowej.

Nie inaczej jest w Wielkiej Brytanii. Nowy Jork i Londyn są domem dla bankowości inwestycyjnej oraz funduszy inwestycyjnych i venture capital. Są domem pierwszej i drugiej rewolucji przemysłowej a także rewolucji internetowej. Oba te kraje mają liberalne społeczeństwa o porównywalnym podejściu do ryzyka, migracji i historii kolonialnej. Wiele uwagi poświęca się kapitalizmowi, który napędza tamtejsze życie. I tak jak wykupili obecną bańkę, tak samo postąpią z kolejną.

Tymczasem wielu twierdzi, że Europa kontynentalna i w szczególności Niemcy są inni. Tysiące ich małych i średnich przedsiębiorstw dominują na światowych rynkach maszyn czy chemii. W ciągu kilku lat rozwój przemysłu eksportowego znacznie silniej decydował o rozwoju gospodarki niemieckiej niż branża finansowa. Mniej było tu także spekulacji, ponieważ może poza przykładem upadku i nacjonalizacji banku Hypo Real Estate, który stracił wiele pieniędzy na kredytach subprime, głównym zadaniem banków nadal było dostarczanie gospodarce pieniędzy poprzez udzielanie kredytów. Różna skala sektora finansowego oznacza także różne korzyści i koszty podejmowanych działań. Wall Street i City w Londynie masowo skorzystają z kolejnych projektów drukowania pieniądza przez banki centralne w celu utrzymania system przy życiu. Niemcy z drugiej strony znacznie bardziej niż upadku banków, boją się spowolnienia światowego handlu, dzięki któremu udało im się zbudować swoje bogactwo. Zdają się jednak nie dostrzegać, o czym już było na moim blogu we wpisie o dwóch kręgach kryzysu strefy euro, że oba te systemy są ze sobą powiązane i kłopoty jednego automatycznie przełożą się na drugi.

Nie da się jednak nie zauważyć, że nawet demograficznie oba systemy są znacząco inne. Dzięki imigracji i rodzeniu się dzieci Ameryce uda się zachować swoją wielkość, a wiele narodów europejskich tylko starzeje się i kurczy. Dlatego dług publiczny waży więcej w Niemczech czy we Włoszech niż w USA, ponieważ będzie spłacany w przyszłości przez mniejsze społeczeństwa. Dlatego też polityka ratunkowa w wygląda w tych krajach inaczej.

Różne jest także podejście do ryzyka. Mieszkańcy starej Europy mają większą awersję do ryzyka niż amerykanie. Jeśli mają do wyboru stabilność a dynamikę, na ogół na pierwszym miejscu postawią bezpieczeństwo. Skrajnym przykładem tego jest strach przed inflacją w Niemczech, podczas gdy Amerykanie po prostu tłumnie idą na zakupy. Powoduje to, że chociaż oficjalnie na cały zachodzie jest kapitalizm, to jednak nie wszędzie jest on taki sam. A może już czas przyznać, że kontynentalna Europa pogrążyła się w socjalu i nie jest jeszcze gotowa z niego zrezygnować? Tym gorzej brzmią słowa Mario Draghiego o końcu europejskiego państwa dobrobytu. Z drugiej strony mamy kapitalizm finansowy z którego korzyści czerpią Anglosasi.

Skończyły się czasy obowiązywania Konsensusu Waszyngtońskiego, którego politykę realizowały Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy. Ale ponieważ natura nie lubi próżni to na naszych oczach powstaje pewnego rodzaju konsensus Wall Street. Objawia się on w dyktacie amerykańskich agencji ratingowych i podporządkowaniu polityki gospodarczej państw nastrojom 'rynków'. Gdy europejscy politycy zaproponowali, aby poprzez ograniczone i podobno dobrowolne (jak spowiedź w czasach hiszpańskiej inkwizycji zdaniem prezesa Commerzbanku) umorzenie długu pomóc pogrążonej w kryzysie Grecji, wiele instytucji finansowych powiedziało, że nie będzie dłużej kupować europejskich obligacji rządowych, co wywindowało ich oprocentowanie. W konsekwencji Angela Merkel zapowiedziała, że w przyszłości nie będzie już zwracała się do prywatnych wierzycieli, aby dołączyli do pakietów ratunkowych. Było to małe zwycięstwo banków na koszt podatników.

Niezależnie jak oceniać obecne działania - Europa musi pokazać, że jest zdolna pokonać obecny kryzys zadłużenia i że wybrana przez nią droga oszczędzania nie jest tylko kupowaniem czasu do kolejnych wyborów, które w ciągu dwóch najbliższych lat przetoczą się przez kontynent. Co prawda Polska nie jest ani centrum finansowym, ani zagłębiem produkcyjnym Europy, ale wyzwania związane z kryzysem zadłużenia dotyczą także jej. I każdy z nas musi sobie odpowiedzieć, czy jest bardziej anglosasem czy socjal-europejczykiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz